Ukochany Wołyń. Ryszard Łysakowski

Ukochany Wołyń. Ryszard Łysakowski
  1. Новина відноситься до:

Wołyń – historyczny kraj wielu narodów leżący na skrzyżowaniu historii różnych państw. Niespokojne wydarzenia XX wieku doprowadziły do wytyczenia nowych granic: fizycznych między państwami i kulturalnych między narodami. Wiele osób zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów.

Wydanie o historii Łucka i Wołynia «Kroniki Lubarta» prezentuje serię publikacji wspomnień Polaków, którzy szczerze kochali Wołyń, swój dom, ale dzisiaj mieszkają poza nim.

„Lata szkolne”. Ryszard Łysakowski

Życie młodzieńcze w Łucku w okresie międzywojennym upływało nam w atmosferze pewnych niedostatków materialnych. Były jednak te lata dla nas, młodych chłopaków niezmiernie bogate w doświadczenia i przygody. Czysta woda Styru opływała wężowatym zygzakiem trzy ćwierci miasta Łucka.

Na przedmieściu Krasne koło mostu była obszerna przestrzeń po obu stronach rze¬ki na plażowanie się. Tam często zbierała się młodzież z całego przedmieścia, a nawet z okolicznych wiosek, aby popływać w czystej wodzie i pobawić się na piaszczystych brze-gach.

Było też dużo miejsca po obydwu stronach rzeki, gdzie można było opalać się na słońcu, czy też zorganizować różne gry młodzieżowe. Graliśmy piłkę nożną, w „dwa ognie" i urządzaliśmy też zawody z nagrodami w bieganiu, w skokach w dal, wzwyż, itp.

Jeszcze jedną rozrywką były pokazowe jazdy na rowerze, w których ja byłem jednym z najlepszych.

W dodatku do tych rozrywek, organizowaliśmy cały szereg imprez, aby urozmaicić życie, a jednocześnie przysporzyć sobie doświadczeń i przygód.

Jedną z takich imprez były wycieczki łódkami po Styrze. Na te wycieczki rzeką zabieraliśmy tylko najbardziej niezbędne artykuły, takie jak np. zapałki, sól, chleb, smalec lub słoninę, łyżki, noże i widelce do jedzenia, stare metalowe talerze wojskowe, patelnię i ze dwa garnki do przyrządzania posiłków.

Długa linka (ok. 30 m) też była potrzebna, bo pod prąd rzeki ciągnęliśmy łódkę przez 15-20 km. Wycieczki te trwały normalnie dwa lub trzy dni. Zmienialiśmy się przy ciągnięciu łódki; podczas gdy jeden z nas siedział w łódce i sterował (czy też wiosłował), w miejscach gdzie zatoczki wchodziły głęboko w ląd, albo gdzie rzeka miała ostre zakręty, reszta towarzystwa szła wzdłuż brzegu.

Braliśmy wędki, zapasowe haczyki, siatki do pobierania ryb i naczynia na ich przetrzy-mywanie. Były one naszym głównym posiłkiem. Wśród złowionych ryb mieliśmy białe leszcze, smalcówki, okonie, a czasami i szczupaka udało się nam złapać. Węgorzami też nie gardziliśmy. Na przynętę używaliśmy robaków (glist) wykopanych w polu, albo muchy domowe, które łapaliśmy w chatach wieśniaczych.

W nocy spaliśmy pod gołym niebem, na trawie lub pod kopą siana. Mieliśmy dużo przyjemności w rozpoznawaniu na wyrywki różnych konstelacji gwiezdnych takich jak „Dużej Niedźwiedzicy", „Mlecznej Drogi" itp., albo też spostrzeganiu „spadających gwiazd" i stawianiu sobie różnych życzeń. W czasie dnia słońce opalało nas, skowronki latające wysoko wychwalały Stwórcę pięknymi trelami. Jaskółki unosząc się wdzięcznym lotem nad nami spokojnie gromadziły żywność dla swoich piskląt ukrytych w gniazdkach wygrzebanych w wysokich, glinianych, przybrzeżnych urwiskach.

Wszystko to wydawało się takie piękne, tyle przedziwnej natury otaczało nas wszędzie, ze wszystkimi swymi cudami. Bóg chyba był blisko nas, bo odczuwaliśmy jego pokój i szczęście.

Ponieważ podróż powrotna była z prądem rzeki, wszyscy płynęliśmy łódką, wiosłując w miejscach gdzie prąd był zbyt powolny. Gdzie prąd był wystarczająco szybki, to jeden z nas tylko sterował, a wszyscy podziwialiśmy przyrodę wokół nas i marzyliśmy o następnych wypadach tego typu, śpiewając wesołe, młodzieńcze piosenki.

Należałem do dwóch organizacji młodzieżowych. Jedną z nich była drużyna harcer-ska. Uczyliśmy się wielu sprawności praktycznych takich jak gotowanie, szycie i w ogóle poznawaliśmy różne sposoby radzenia sobie na łonie natury. Takie specjalne, bliskie, osobiste stosunki jakie panowały wśród całej naszej „rodziny" harcerskiej, nauczyły nas współpracy i współżycia z innymi ludźmi.

Druga to „Sokół", - organizacja która miała głęboki i dalekosiężny wpływ na moje życie. Była to głównie organizacja sportowo - gimnastyczna, której mottem było:

„W zdrowym ciele zdrowy duch".

Służyłem także do Mszy św. w Katedrze w Łucku. Z powodu tego obowiązku musiałem wstawać wcześniej dwa, lub trzy razy w tygodniu i iść piechotą do kościoła z pięć kilo¬metrów. Wyuczenie się łacińskich odpowiedzi do Mszy Św., nie przedstawiało dla mnie żadnych większych trudności. W ogóle lubiłem być w kościele i śpiewać hymny i pieśni kościelne po polsku i po łacinie. Lubiłem także chodzić na uroczyste procesje kościelne, np. na święto Bożego Ciała lub. M. B. Gromnicznej.

Kiedy miałem 12 lat, Władek, mój kuzyn i jego żona Oleńka, postarali się dla mnie o nauczyciela do gry na skrzypcach. Bardzo mi się podobało granie na skrzypcach i oddawałem się lekcjom tym z wielkim entuzjazmem. Mój nauczyciel wychwalał mnie często mówiąc, że mam specjalny talent i słuch do muzyki, gdy podczas ćwiczeń gry byłem całkowicie skoncentrowany. Nie pamiętam czy mnie kiedyś przepowiedział, że miałem wyrosnąć na wirtuoza, ale polubiłem swoje skrzypce; chętnie spędzałem dodatkowe godziny na nauce gry. W okresie świąt Bożego Narodzenia umiałem już grać dosyć  dobrze kolędy i inne rytmiczne piosenki popularne w tym czasie.

Pomimo tych wszystkich zajęć, zawsze znajdowałem czas i energię na różnego rodzaju niewinne (?) a wesołe żarty i zabawy z grupą kolegów. Na górce przy ulicy Rogowej, gdzie Rogowa miała odgałęzienie w kierunku ulicy Górnej, było stare, olbrzymie drzewo wiązu. Dużo ludzi przechodziło pod tym drzewem w drodze z miasta do domu.

Wieczorem czasami chowaliśmy się w krzakach po przeciwnej stronie ulicy, jakieś 30 do 40 metrów od drzewa i rzucaliśmy grudki ziemi wysoko na drzewo, kiedy ludzie przechodzili pod nim. Wówczas przechodnie zaglądali na drzewo, wytężali wzrok aby nas zobaczyć i grozili nam, oczywiście, że nas ściągną stamtąd i złapią. Dla nas to była wielka uciecha i wydawało się nam, że był to wspaniały żart.

Pewnego razu, w pięciu zorganizowaliśmy wyprawę do potajemnych korytarzy podziemnych w średniowiecznym zamku księcia Lubarta. Tunele te, jak dowiedzieliśmy się, łączyły zamek z budynkami konwentu zakonnic i z Katedrą. Ponieważ wstępne nasze badania ustaliły, że w tunelach nie było elektrycznego oświetlenia, wzięliśmy ze sobą świeczki i zapałki. Odległość pomiędzy zewnętrznymi murami zamku i podziemnymi lochami Katedry, miała około pół kilometra.

Szliśmy ostrożnie chyba przez pół godziny przez ten ciemny, podziemny korytarz, gdzie podobno duchy mieszkańców zamku i Katedry z poprzednich wieków, odprawiały pokutę przed pójściem do czyśćca. Pod nogami napotykaliśmy stare ludzkie kości. Na występach w ścianach co jakiś czas czaszki ludzkie przypatrywały się nam i wydawało się, że jakby miały różne nastroje; ale zależało to od kąta padania promienia słabego światła naszych świeczek.

Wydawało się nam, że niektóre „twarze" tych czaszek ostrzegały nas, żebyśmy się nie pchali w nieznane nam miejsca, gdzie właściwie nie powinniśmy być. A my dalej przepychaliśmy się przez zawieszone przez całą szerokość tunelu wielowarstwowe sieci pajęczyn z misternie ułożonymi wzorami. Właściciele tych arcydzieł sztuki początkowo wrogo nas obserwowali kiedy zbliżaliśmy się do ich sieci, a potem bardzo niechętnie znikali gdzieś w ciemnościach. Mimo woli zastanawiało mnie to wiele razy, jak te wielkie pająki potrafiły w zupełnej ciemności upleść tak olbrzymie sieci i zawiesić je poprzez całą szerokość i wysokość tunelu. Musiało im zabrać strasznie dużo czasu wykończenie takiej roboty, a my zwaliliśmy to bez wahania. Dlatego chyba można było wyczuć, że zmykały nam z drogi z wielkim gniewem.

A my szliśmy dalej, niby bez strachu, ale każdy przecież starał się być jak najbliżej kolegi poprzedzającego go ze świeczką w ręku, bo wszyscy jednakowo odczuwaliśmy wewnętrzne dreszcze strachu. Na wszelki wypadek co jakiś czas żegnaliśmy się, aby odstraszyć złe duchy z naszej drogi.

Nagle usłyszeliśmy jakiś przenikliwy pisk, gdy zastraszony nietoperz zerwał się ze snu i zaczął nawigować pomiędzy naszymi głowami. To znowu pod nogami, ni stąd ni zowąd wyskoczył szczur, albo w pogoni za jakąś ofiarą albo też w przestrachu przed nami. Szczur rozbudził śpiące pająki i zniknął tak szybko jak się zjawił. A my wszyscy odruchowo naty¬chmiast zbliżyliśmy się jeden do drugiego.

W pewnym miejscu tunel zakręcił i już prawie mieliśmy dosyć tego świata ciemności. Zauważyliśmy jednak otwór w ścianie, który prowadził do studzienki, a w studzience zauważyliśmy inny otwór jakieś dwa metry nad podłogą. Oczywiście, jako „nieustraszeni" piraci, musieliśmy zbadać takie nadzwyczajne wydarzenie.

Wywindowano najmniejszego z grupy (mnie) na ramionach najwyższego, abym rozpoznał co tam jest. Kiedy moja świeczka uspokoiła się na tyle żebym przy jej drgającym świetle mógł rozeznać się w terenie, spojrzałem przez otwór w którym siedziałem i zobaczyłem całą ścianę półek, na których leżały butelki. Zameldowałem o swoim odkryciu dowódcy ekspedycji, „to wygląda na piwnicę z winem!" I miałem rację, bo kiedy kaza¬no mi podać na dół jedną butelkę do inspekcji, dowódca przeczytał naklejkę i natychmiast wydał dokładny rozkaz: „Podaj trzy butelki". Podałem, wtedy mnie opuścili i zaczęliśmy szukać powrotnej drogi do wyjścia pod zamkiem Lubarta.

Kiedy nareszcie wyszliśmy z ciemności, śpieszyliśmy się, aby być jak najprędzej na swoim terytorium, na łące koło naszych domów. Tam od razu otworzyliśmy dwie butelki i każdy z nas pociągnął sobie kilka łyków. Tak - było to kościelne wino bardzo starego rocznika i po krótkim czasie byliśmy wszyscy bardzo weseli i dość pijani.