Ukochany Wołyń. Zenon Leopold Paszkowski

Ukochany Wołyń. Zenon Leopold Paszkowski
  1. Новина відноситься до:

Wołyń – historyczny kraj wielu narodów leżący na skrzyżowaniu historii różnych państw. Niespokojne wydarzenia XX wieku doprowadziły do wytyczenia nowych granic: fizycznych między państwami i kulturalnych między narodami. Wiele osób zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów.

Wydanie o historii Łucka i Wołynia «Kroniki Lubarta» prezentuje serię publikacji wspomnień Polaków, którzy szczerze kochali Wołyń, swój dom, ale dzisiaj mieszkają poza nim.


«Mój wołyński dzień». Zenon Leopold Paszkowski

Przyszedłem na świat w zacisznym, białym domku w Łucku, jako pierwsze i jedyne dziecko.

Z późniejszych opowiadali dowiedziałem się, że rodzice długo oczekiwali na potomstwo. Lekarz w Łucku o nazwisku - Biłobran, zalecił nawet leczenie uzdrowiskowe. Rodzice posłuchali go i zaczęli wyjeżdżać do miejscowości leczniczych, w tym często do Żegiestowa.

Zabiegi te niewątpliwie dały rezultat, bo oto pewnego pięknego poranka czerwcowego 1934 roku, przyszło na świat dziecko, długo oczekiwane przez rodziców i sprawiło szczególną radość Ojcu - bo był to syn.

Ochrzczono go w Katedrze łuckiej imieniem Zenon, gdyż takie imię przypisane było następnemu dniu po dacie jego urodzenia. Natomiast drugie imię otrzymał po Ojcu - Leopold. Dziecko zmieniło gruntownie tryb życia w domu przy ulicy Ogrodowej 6. Oprócz Mamy - nauczycielki, która i tak już od dłuższego czasu nie pracowała, zjawiła się w domu opiekunka do dziecka, nazywana wtedy - nianią. Zapamiętałem ją jako dziewczynę o długich, czarnych warkoczach (kosach), w wieku chyba 18 — 20 lat, na którą wołałem: „Nadia".

W ogrodzie, w towarzystwie Mamy i Nadi, która zawzięcie ceruje

A to widok z mojego ogrodu, na kamienicę Grzegorza Podolskiego po przeciwnej stronie ulicy Ogrodowej

Jak się później dowiedziałem, nazywała się Nadzieja Szepel. Mieszkała z rodzicami o imionach Sozont i Glikieria we wsi Stawki, gmina Poddębce, gdzie aktualnie Ojciec - geometra - wykonywał pomiary. Na jego prośbę, chętnie zgodziła się zamieszkać w mieście, aby pomagać w opiece nad nowonarodzonym...

I tak, wśród czerwcowych kwiatów, kochających rodziców, i pracowitej niani, rosło dziecko, nabierając sił do zmierzenia się z niełatwym życiem. Pod opieką Rodziców, odbywałem spacery po ulicach Łucka, odkrywając coraz to nowe miejsca. Już z okien domu i z ogrodu wzrok mój padał na bliższe, i dalsze okolice tej części Łucka, zwanej Wólką. Później w towarzystwie Mamy albo Taty, zacząłem wychodzić na ulice Łucka. Pierwsza, najbliższa trasa, to spacerek do Parku Miejskiego, położonego po drugiej stronie ulicySzopena.

Były tam ławeczki, ścieżki no i piaskownice, w których bawiłem się całymi godzinami, podczas gdy Mama siedząc na ławeczce, rozmawiała ze swymi przyjaciółkami. W tle widać domki Kolonii Urzędniczej, a na prawo gmach Urzędu Ziemskiego, w którym pracował mój Ojciec Leopold.

Gdy nieco dorosłem, wyprawy poza dom rodzinny stały się dłuższe i poważniejsze. Jeżeli była odpowiednia pogoda, to znaczy dość ciepło, cała rodzina udawała się nad Styr, w rejon przystani wioślarskiej. Zaopatrzywszy się w koszyki z jedzeniem i odpowiednie stroje, wyruszaliśmy piechotą w stronę Styru.

Było to chyba gdzieś w okolicach Zamku, gdyż szliśmy z ulicy Ogrodowej, przez ulicę Matejki, przecinając Aleje Chrobrego dalej po Szkolnej i na skróty ścieżką wśród rozlewisk, łąk i bagien. Stale towarzyszył nam widok potężnych wież i murów Zamku, który od dzieciństwa tak mi wrósł w pamięć, że nigdy nie pytałem Ojca … co to jest? Historię Zamku Lubarta poznałem o wiele później.

Droga dostępna była tylko podczas suchego lata. Przez pewien czas ścieżka prowadziła wśród trzcin i szuwarów, o wiele wyższych ode mnie. Co za frajda dla chłopaka - prawie jak w jakiejś puszczy. Potem podejście pod wał i … nagle - rozbłyska spokojna, zielono-niebieska tafla wody.

Tata wybrał dogodny brzeg rzeki, wymościł go połamanymi łodygami tataraku, grubymi jak ręka dziecka. Rozniósł się aromatyczny zapach tataraku, który pamiętam do dziś. Marna w tym czasie rozłożyła opodal koc i otworzyła koszyk z wiktuałami, aby rodzina posiliła się po dość długim spacerze. Po odpoczynku mszyliśmy do wody. Najpierw po kostki, później do pasa i... dalej dziecku nie wolno. Tata bierze mnie na ramiona i trzymając mocno, wśród śmiechów i ochlapywania się czyściutką jak łza wodą, oddala się od brzegu. Marna woła przerażona

 - Tusiu, wracaj, tam za głęboko !!! Tata zawraca do brzegu; usadowił mnie na wymoszczonej liśćmi tataraku jak by ławeczce, na której grzecznie siedziałem, prawie do pasa zanurzony i machałem rozkosznie nogami w wodzie. W tym czasie Mama z Tatą pływali sobie nie za daleko, żeby mieć dziecko na oku. Ojciec — urodzony w pobliskim Czeknie, całe dzieciństwo spędził nad Styrem, pływał więc doskonale.

Oprócz wypadów na "dzikie kąpielisko" czasami rodzice zabierali mnie do nowobudowanego obok nad brzegiem, drewnianego pawilonu.

Pamiętam, że za pewną opłatą Tata dostawał klucz, z którym wchodziliśmy do długiego, wąskiego korytarza. Ściany łącznie z podłogą wyłożone były sosnowymi deskami, pachnącymi żywicą. Pytałem Ojca - dokąd my idziemy - przecież mieliśmy się kąpać ? Ojciec nic nie odpowiedział, tylko rzeczonym kluczem otworzył jedne z ponumerowanych drzwi, weszliśmy do środka i oczom moim ukazała się rzeka w całej rozciągłości, a do wody prowadziły wygodne, drewniane schody. Drzwi prowadziły do kabiny osłoniętej z trzech stron, a czwarta - odkryta, była właśnie początkiem tych schodów. Wygodnie przebraliśmy się w stroje kąpielowe i ... hajda do wody!!

W drodze powrotnej o mało nie zasnąłem z wrażeń i zmęczenia.

W zimie, lub w dni chłodniejsze, chodziliśmy do Katedry i do miasta, ulicą Jagiellońską, Na tej ulicy, będącej głównym "spacerniakiem" mieszkańców miasta, "grasowali" uliczni fotografowie.

Razem z Mamą i Tatą, chodziliśmy w niedziele i święta do Katedry dwojaką drogą. W lecie, przy suchej pogodzie - na skróty; z Ogrodowej na Matejki, przecinaliśmy Al. Chrobrego na ulicę Szkolną w dół i dalej łąkami wśród bagien i starych korycisk Styru. Zawsze była tam jakaś ścieżka, jakieś kładki przez wodę i tak dochodziło się do skarpy Starego Miasta. Zawsze były tam schodki, po których wychodziliśmy w rejon Placu Zamkowego i ulicy Katedralnej, gdzie stała Katedra. Było to nieco bliżej, niż ulicą Jagiellońską, ale tylko przy suchej pogodzie. Wiosna i jesienią przejście tą drogą było niemożliwe. W okresie szarug, szliśmy suchą nogą po ulicy Jagiellońskiej, przechodziliśmy przez kamienny most, ozdobiony popiersiami.

Pytałem Ojca:

-Tato - co to za Panowie stoją na poręczy mostu ??

-Tata odpowiedział: to są popiersia wielkich Polaków - Słowackiego,

Czackiego, Sienkiewicza i Kraszewskiego.

-Niewiele z tego zrozumiałem, ale popiersia te zapisały się w mej pamięci do dzisiaj.

Po przejściu przez most na ulicę Bazyliańską, a potem na lewo Katedralną, dochodziliśmy do Kościoła.

W drodze powrotnej "zahaczaliśmy" o jedną z licznych cukierni przy ulicy Jagiellońskiej, n. p. Rozaliniego, gdzie Tata fundował nam przepyszne lody lub kremówki ( w zależności od pory roku), a na wynos - oprócz ciastek, najlepszą na świecie chałwę, której smak czuję do dziś....

Tak było od święta. A w zwykłe dni - czasami, gdy Ojciec zostawał w mieście załatwiać jakieś sprawy (pracował jako mierniczy przysięgły w terenie całego Wołynia i nie był w domu nieraz tygodniami), towarzyszyłem mu w wyprawach na miasto.

Most Kazimierza Wielkiego

Pamiętam kilka takich wypraw:

-Miał Ojciec zabytkowy, wahadłowy, gabinetowy zegarek, który stał zawsze na Jego biurku. Oczywiście, miałem zakaz ruszania go. Nie wiem, czy bez mego udziału, czy miałem coś z tym wspólnego, raz przestał chodzić. Tata trochę w nim pogrzebał, podejrzliwie spojrzał na mnie i powiedział:

- Choć - zaniesiemy zegar do naprawy do zegarmistrza.

Mama ubrała dziecko jak należy, pocałowała i poszliśmy spacerkiem do miasta. Okazało się, że Pan zegarmistrz nazywa się Witwicki, i siedzi w niedużym pomieszczeniu przy ulicy Jagiellońskiej (koło Ogrodu Miejskiego). Stolik miał zawalony różnymi drobiazgami, a najwięcej przeróżnych zegarów. Pooglądał przyniesiony zegar, trochę pokręcił głową, coś Tatowi powiedział, ale zegar zostawił u siebie.

W drodze powrotnej Tata kupił gazetę, oczywiście z innej daty, niż ta na zdjęciu, ale mam tylko taką reprodukcję. Po paru dniach Ojciec przyniósł zegar, który chodzi prawie do dziś. Dlatego prawie, że w dobie lektroniki, nikomu nie chce się nawet nakręcić sprężyny...

Druga wyprawa, którą pamiętam, to również z Tatą, do sklepu żelaznego po jakieś gwoździe, czy coś podobnego. Na placu Bazyliańskim, w starej kamienicy był wąski sklep, do którego wchodziło się po kilku wysokich (jak dla mnie) schodkach. W środku było ciemno i ponuro. Za ladą stał jakiś Pan. Ale najciekawszym było to, że Tata powiedział do mnie, wskazując na tego Pana:

-Popatrz, to jest Twój Ojciec chrzestny ! Nic nie powiedziałem, ale Pan zaczął podziwiać mnie, mówiąc:

-Aleś urósł - a pamiętam jak trzymałem Ciebie na ręku do Chrztu Świętego ! Jak się okazało, był to Pan Piętkowski, mąż właścicielki sklepu żelaznego i kolega mojego Ojca.

Підпишіться на «Хроніки Любарта» у Facebook та Вконтакті.

Коментарі